Poprzednia StronaSpis Tre?ciNastępna Strona

Andrzej Sapkowski - 'Zdarzenie w Mischief Creek'
(fragmenty wybrane)

(...) Strumień przegrodził im drogę, ale szlak wiódł wprost do brodu; bez trudności, nawet bez zamoczenia strzemion sforsowali rzeczkę po piaszczystym dnie. Zaraz za brodem las rzedł, wyjeżdżona droga skręcała wzdłuż skraju, na który wkrótce wyjechali. Wyjechali na łąkę, zieloną, zalaną słońcem, pachnącą sianem zagrabionym na kilkanaście kopek. Izmael Sassamon zatrzymał się, chrząknął, wskazał ręką. Niepotrzebnie, wszyscy już widzieli.
Koło jednej z kopek, nieporządnie rozgrzebanej, stał zgrabny srokaty ogierek, zaprzężony do pomalowanej na zielono, ale mocno obłażącej z farby dwukółki. Zanim ktokolwiek z oddziału zdołał słowem, gestem lub choćby miną nawet okazać zdziwienie, z kopki siana wyskoczył jak spłoszony jeleń jasnowłosy, goły do pasa mężczyzna. Nie tracąc chwili nawet na przyglądanie się, mężczyzna rzucił się do ucieczki, sadząc zwinnie przez osty i kopki, w czym nie przeszkadzały mu nawet podtrzymywane oburącz pludry. Mimo podtrzymywania pludry opadały; nim mężczyzna w jelenich susach dopadł czarnej ściany lasu, kilkakrotnie zaświecił białym tyłkiem, silnie kontrastującym z ciemną opalenizną pleców.
- Niech mnie czart... - zaczął Adam Stoughton i urwał, widząc, jak z kopki siana unosi się następna postać. Tą była kobieta. Jason Rivet przełknął ślinę i otworzył usta.
Abiram Thorpe parsknął, cieśla zawtórował mu, wuj zarechotał. Wielebny Maddox obrócił się na kulbace i zmroził ich wzrokiem.
- Jak zwierzęta - wycedził. - Gżą się w chuci i tarzają w grzechu jak bydło. A śmiechy tu nie na miejscu, panie Hopwood, i nie ma co chichotać, panie Stoughton. To jest nie tylko bezecność i wszeteczeństwo, ale i łamanie prawa. Panie konstablu Corwin...
- Lepiej - rzekł z naciskiem Abiram Thorpe, poważniejąc - wywiedzieć się pierwej. Drogi się u owej baby wypytać.
- Święte słowa - dodał cieśla. - Musimy wreszcie zasięgnąć języka. Nie straszcie więc niewiasty prawem i karą, bo i owa ucieknie.
Nic jednak nie wskazywało, by niewiasta zamierzała uciekać. Wstała z siana, podciągnęła pończochy, wzuła trzewiki. Zapięła sukienkę, zasłaniając różne krągłe rzeczy, widoczne do niedawna całkiem wyraźnie i przyprawiające Jasona Riveta o dreszcz i przyspieszony oddech. Chłopiec zauważył, że jakby szybciej oddychają też i wuj, i cieśla Stoughton, i konstabl. Szybciej. Tym szybciej, im bliżej niewiasta podchodziła. Bo podchodziła, palcami wyczesując źdźbła z pięknych kasztanowatych włosów, sięgających do połowy pleców.
- Nie lękaj się - Adam Stoughton oblizał wargi. - Jesteśmy chrześcijanie, służymy królowi i prawu.
- Nie lękam się bynajmniej - kobieta uśmiechnęła się, rzeczywiście bez cienia obawy unosząc na jeźdźców duże zielone oczy. Cienka lniana sukienka mocno opinała jej się na piersiach. Jason Rivet przełknął ślinę i stwierdził, że kulbaka nagle stała się niewygodna, a spodnie ciasne.
- Nie lękam się was, chrześcijanie, słudzy króla i prawa. O ile w rzeczy samej takowymi jesteście.
- Iście jesteśmy! - potwierdził Henry Corwin, prostując dumnie swą kościstą postać. - W strony te sprowadza nas zaś...
- Rzecz, która nas tu sprowadza - przerwał chrapliwie wielebny Maddox - przeznaczona jest dla godniejszych uszu. I dla rozumu zdolnego ją pojąć. Okryj bezwstydną nagość, niewiasto.
Chwilę potrwało, zanim kasztanowowłosa pojęła, że wielebnemu idzie o przedramiona, odsłonięte przez odwinięte powyżej łokci rękawy sukienki. Okryła je otrzepaną z siana chustką, nie spuszczając z pastora oczu, co, jak dało się miarkować, bardzo Maddoxa złościło.
- W Kolonii Zatoki Massachusetts - zagrzmiał pastor, spoglądając na kobietę jakby nie z siodła siwego wałacha, lecz ze szczytu góry Synaj - nieskromne obnażanie się jest ścigane prawem. Równie jak rozpusta. To ku pamięci, której zresztą postaram się dopomóc chłostą, gdy jeno rozmówię się z kimś z tutejszych władz. A teraz wskaż drogę do osady, która, tuszę, jest tu nieopodal. Wskaż mi drogę do kogoś, z kim mógłbym się rozmówić. Z kimś o stosownej pozycji, urzędzie, rozumie i płci! Czy pojmujesz moje słowa, niewiasto?
- Ze wszystkim.
- A kim był - spytał ostro konstabl Corwin - ten, który zbiegł?
- To mój małżonek - wyjaśniła spokojnie kasztanowowłosa. - Trudzi się tu przy wyrębie. Uciekł, albowiem lęka się obcych. Jest nadto... cudzoziemcem. Szwedem.
- Jak i tamci inni na polanie, hę? Też Szwedzi?
- Niektórzy - kobieta uśmiechnęła się ładnie. - Bo są tam też Holendrzy i jeden Norweg. Domyślam się, żeście ich spotkali. I niewiele się dowiedzieli. Cóż, słabo oni, nijak zaprzeczyć, mową naszą władają. Nadto, co tu dużo mówić, są to prostaczkowie...
- Zauważyliśmy. A osada owa gdzie?
- Nieopodal, tu, nad Mischief Creek. Zwiemy ją również Mischief Creek. Ja zaś jestem Frances Flowers.
- Nie ciekawiśmy twego miana - uciął Maddox. - Wiedź do osady, niewiasto. Mówiłem, pilno nam rozmówić się z kimś poważniejszym. Dysponującym rozumem.
- Oczywiście, oczywiście... - Ust kobiety nie skrzywił uśmiech, ale w zielonych oczach, Jason Rivet dałby głowę, zatańczyły iskierki wesołości. - Co tylko przykażecie, słudzy króla i prawa. Pojadę, jeśli zezwolicie, przodem, by o waszej wizycie uprzedzić właściwe i kompetentne osoby.
Maddox nie raczył odpowiedzieć. Trącił bok konia piętą i skierował go na wyraźny, skręcający za skraj lasu szlak. Indianin szedł obok niego. Kobieta - Frances Flowers - wskoczyła do dwukółki, gwizdnęła przeszywająco i strzeliła lejcami. Srokacz szarpnął dyszlem i poszedł w ostry kłus, tak że oblazła dwukółka skakała za nim niczym cętkowana żaba.
- Ależ ostro - mruknął Abiram Thorpe - dziewucha jeździ...
- W sianie - wyszczerzył zęby Adam Stoughton - pewnie też niezgorzej.
Wuj William zarechotał.
Jechali nadal wzdłuż strumienia, który zaraz za lasem zwalniał bieg i rozszerzał się w spore rozlewisko. Zaraz za rozlewiskiem, za poletkami kukurydzy i żyta, wśród klonów, wiązów i brzóz zabielały gonty domów. Było ich, na ile dało się ocenić, z tuzin.
- Jak ona rzekła? - odezwał się konstabl Corwin. - Mischief Creek? Nigdy nie słyszałem. Ten strumień to niezawodnie dopływ Swift River, alem ja nigdy nie słyszał o osadach na zachód od Penacook Plantation i Elwes Marsh. Dawniej były, i owszem, ale jak jedna poszły z dymem w siedemdziesiątym piątym, za Wojny Króla Filipa.
- To już osiemnaście lat - zauważył Abiram Thorpe. - Ludzie się budują. Nowych ziem szukają. Czasem daleko...
- Daleko - potwierdził cierpko pastor. - Czasem bardzo daleko. Zwłaszcza, jeśli mają powody.
- Co macie na uwadze, wielebny?
Maddox nie odpowiedział.
Zobaczyli, że jadąca iście po kawaleryjsku dwukółka zwolniła, potem zatrzymała się. Frances Flowers wychyliła się i zamieniła kilka słów z kimś, kogo nie widzieli zza kukurydzy. Potem gwizdnęła, pokłusowała ku osadzie.
Rychło dopędzili rozmówcę, którym okazała się dziewczynka lat może dziesięciu, niosąca kosz z kolbami. Na ich widok zatrzymała się, zadarła głowę. Oczy miała tak samo zielone jak Frances Flowers, także włosy identyczne w kolorze, długie, poskręcane w loki sypiące się spod słomianego kapelusza.
- Co też ta Frances gadała - powiedziała śmiało, wodząc oczami od jednego do drugiego jeźdźca. - Jaki osioł? Same konie przecie. Żadnego osła tu nie widzę. A ty, ty jesteś Indianinem?
Izmael Sassamon potwierdził lekkim skinieniem głowy. Maddox popędził konia. Ale Adam Stoughton swego wstrzymał, został z tyłu, jechał stępa obok dziewczynki. Henry Corwin zrobił podobnie. Także Jason Rivet.
- Może - zaproponował cieśla - na łęk cię wziąć, panieneczko?
Dziewczynka podniosła głowę i poruszyła nozdrzami.
- Nie, pięknie dziękuję. I nie jestem żadna panieneczka, ale Verity Clarke.
- Ha. A ja myślałem, że Frances Flowers to twoja matka. Jesteś do niej podobna...
- Frances to moja kuzynka, nie żadna matka. Ona nie ma dzieci. Ale stara się, jak może. Jak tylko jest czas i sposobność. Nawet gdy Arne Lennart, jej mąż, idzie na porębę, Frances jeździ tam do niego dwukółką. I robią dziecko.
Cieśla chrząknął, zamilkł, zapatrzył się w grzywę konia. Konstabl przyglądał się dziewczynce uważnie.
- Ów Szwed - zmarszczył się - zwie się więc Lennart. A twoja kuzynka Flowers. Jakże to tedy jest z tym ich małżeństwem?
- Eee?
- Twoja kuzynka nie nosi nazwiska męża.
- A czemu miałaby nosić?
Corwin zamilkł. Ale tylko na chwilę.
- A twój ojciec? Jakie nazwisko nosi?
- Tata umarł.
Nad strumieniem, na usianej piórami łączce, pasły się gęsi. Za łączką, w cieniu klonów, zobaczyli cmentarz okolony niziutkim kamiennym murkiem. Mogił było sporo. Rzucało się to w oczy.
Na samym skraju osady, tuż za zieloną płanią ogrodów, wznoszono duży budynek, już zaznaczający się ażurową, jaskrawo białą klatką belek i krokwi. Przy budowie trudziło się kilku mężczyzn, do uszu dobiegał stukot młotków. Spod samych niemal kopyt siwka pastora Maddoxa prysnął rudy kot, rysią pomknął ku opłotkom.
- Czy to prawda - odezwała się nagle Verity Clarke - że w miastach są maszyny?
- Jakie maszyny?
- Takie, co same robią różne rzeczy. I mają kółka.
- Jak kieraty? Młockarnie? Młoty wodne?
- Właśnie. I różne wehikuły, które jeżdżą po drogach. Są?
- Są.
- Och. To pięknie.
- A jak - wielebny Maddox nagle odwrócił się na kulbace, przeszył dziewczynkę iście jastrzębim wzrokiem - miewa się Janet Hargraves?
- Kto?
- Janet Hargraves. Ta obca pani, która przyszła do was... niedawno. Ta z chorą nogą. Czy zdrowa? Czy noga nadal ją boli?
Dziewczynka patrzyła na niego, szeroko rozwarłszy oczy i jeszcze szerzej usta. Albo tak sprytna, pomyślał Jason Rivet, albo po prawdzie nie wie nic, nic nie widziała, przebiegły fortel wielebnego spalił na panewce.
Maddox musiał dojść do podobnego wniosku, bo popędził konia, przestając poświęcać dziewczynce uwagę. Verity Clarke westchnęła głośno. Szła tuż obok konia Jasona, podskakując i nucąc.
Byli już tak blisko budowanego domu, że do stuku młotków dołączył się symfonicznie rzężący śpiew pił, a wiaterek doniósł ostrą, terpentynową woń świeżo rżniętej sośniny. Widzieli już cieśli, było ich sześciu. Adam Stoughton zlustrował pracę fachowym okiem.
- Dobra robota - ocenił krótko. - Sprawnie im idzie.
- Widać.
Na widok oddziału cieśle przerwali robotę, a Jason Rivet aż westchnął ze zdumienia. Gdyby nie to, że rozsądek przeczył, przysiąc mógłby, że to niedawno spotkani drwale z poręby, ci sami, cudem jakimś tu przetransportowani. Cieśle byli bowiem tak samo jasnowłosi, mieli tak samo dziwne, pozbawione brwi i rzęs twarze. I tak samo obojętne, puste oczy, w których próżno szukałbyś jakiej bądź reakcji .
- Witajcie. Przybywamy z Watertown. Jesteśmy stronnikami króla i prawa...
Maddox urwał. Zrozumiał, jak i pozostali, że gadanie pozbawione jest sensu.
- Z nimi - Verity Clarke dźwięcznym głosikiem potwierdziła to, co było oczywiste - z nimi nie pogada się. Nie bój się ich, Adrianie van Rijssel. Oni cię nie skrzywdzą. Wracaj do pracy.
- Tot Uw dienst, juffrouw.
Wjechali pomiędzy budynki. I natychmiast zobaczyli te, które na nich czekały na werandzie jednego z domów.
Jedną z kobiet była znana im już Frances Flowers. Podobieństwo drugiej, starszej, do małej Verity nie mogło pozostać niezauważone, była to więc niezawodnie jej matka. Trzecia kobieta była wysoka i chuda, kości wyraźnie rysowały się jej pod woskową skórą twarzy, a spod czepka wymykały się siwe kosmyki. Czwarta kobieta, niezwykle piękna, miała włosy czarne i lśniące jak krucze pióra, a usta czerwone jak krew. Skromny kabacik, prosta bawełniana spódnica i biały fartuszek leżały na niej lepiej i atrakcyjniej niż jedwabie i atłasy na żonie gubernatora Kolonii. Ale najdziwniejsza była ta piąta.
Piąta kobieta, siedząca na bujanym fotelu z wysokim rzeźbionym oparciem, była mocno już zaawansowana w latach i tuszy. Nosiła czarny kapelusz z klamrą i krótką pelerynkę. Oczy miała seledynowe, jasne tak, że wyglądały jak pozbawione tęczówek, mające tylko ciemną plamkę źrenicy. W oczach tych było coś, stwierdził Jason Rivet, coś takiego, że z miejsca czuło się mus ukłonić, spuścić wzrok i przyznać do zjedzenia konfitur. Od otyłej kobiety promieniował autorytet. Ale Jason Rivet nie znał tego słowa.
- Spotkałam ich na polu, babko - zabrzmiał w ciszy piskliwy głosik Verity Clarke. - To są stronnicy króla i czegoś tam.
- Wiemy to już - powiedziała Frances Flowers, dość złośliwie uśmiechnięta. - Wyraziliście, panowie, ochotę rozmówić się z kimś o stosownej pozycji, urzędzie, rozumie i płci. Oto więc jesteśmy.
- Witam panów - powiedziała otyła i jasnooka. Gdyby usłyszał jej głos za plecami, Jason pewien byłby, że to głos młodej dziewczyny. - Witam panów w Mischief Creek. Jestem Dorothy Sutton.
- Co to są za jasełki? - zawarczał gromko pastor Maddox. - Co to za kpiny? Gdzie mąż twój, niewiasto?
- Nie mogliście nie spostrzec cmentarza za osadą. Tam leży, świeć Panie nad jego duszą.
- Chcę mówić z mężczyzną!
- Mówiliście - z warg Frances Flowers ani myślał znikać złośliwy i bezczelny uśmieszek - z drwalami. I z cieślami budującymi spichlerz. Nie wystarczyło?
- Nie ma tu innych?
- Ależ są, są - przemówiła ta piękna, czarnowłosa. - O, choćby ten.
Spomiędzy domów wyłonił się mężczyzna w podkasanych portkach, pchający taczkę pełną gnoju. Przechodząc obok, poświęcił im głupią minę i wylęknione nieco spojrzenie, po czym przyspieszył kroku. Konstabl Corwin zaklął z cicha, cieśla Stoughton parsknął, wuj William splunął. Wielebny Maddox słyszalnie zazgrzytał zębami.
- Więc nie ma tu... - zachrypiał, odkaszlnął. - Nie ma tu... innych mężczyzn? Waszych ojców? Braci? Żadna z was nie ma męża?
- Nie ma - potwierdziła Dorothy Sutton. - Tak los sprawił, niezbyt nam ostatnio przychylny. Tym sposobem to ja, nikt inny, może przywitać was w Mischief Creek, przybysze z dalekich stron. Ja, a wraz ze mną panie Faith Clarke, Annabel Prentiss i Jemima Tyndall.
Jej jasne spojrzenie ewidentnie działało również na pastora, bo gdy się odezwał, powstrzymywana dotąd złość znikła z jego głosu. Pozornie.
- Cóż - wzruszył ramionami - ciężko was, miarkuję, Pan doświadczył. Nielekko wam musi być bez mężczyzn.
- Bywają takie chwile.
- Posłuchajcie tedy. Jestem John Maddox, pastor z Watertown, w hrabstwie Middlesex. To zaś jest pan Henry Corwin, konstabl tegoż hrabstwa. I inni panowie, w służbie prawa będący. Ścigamy zbiegłą z więzienia zbrodniarkę, zwącą się Janet Hargraves. Co możecie mi w tej sprawie rzec?
- Nic.
- Przypominam, że każdy poddany króla winien jest posłuch i asystę prawu. A kto zbrodniarza skrywa lub pomaga mu, na równi z owym karany jest.
- Wiem to. Czym, jeśli można spytać, zawiniła inkryminowana Janet Hargraves?
- Zbrodnią czarownictwa.
- Słucham?
- Janet Hargraves - w głosie wielebnego znowu zabrzmiały złość i zniecierpliwienie - jest czarownicą. Uprawiała czarną magię i została skazana prawomocnym wyrokiem sądu.
- I ścigacie ową Janet Hargraves aż od Watertown? Spod samego Bostonu? Za uprawianie magii?
- Nie inaczej. Odpowiedz na moje pytanie, niewiasto.
Dorothy Sutton patrzyła na niego długo.
- Nic mi nie wiadomo o żadnej Janet Hargraves - przemówiła wreszcie. - Ani o innych osobach ściganych za czarną magię. Nie mogę panom pomóc. To znaczy, nie mogę pomóc inaczej jak gościną. Poczęstunkiem, jeśli panowie nie pogardzą skromnym wiktem. Noclegiem, o ile nie nazbyt nawykliście do wielkich luksusów, których zaoferować nie mogę.
Adam Stoughton, konstabl i Abiram Thorpe dość ochoczo zsiedli z koni, wuj William poszedł za ich przykładem. Wielebny Maddox pozostał w siodle, wciąż wiercił kobietę oczami.
- Jesteśmy dobrymi purytanami - przemówił wreszcie, wskazując wzrokiem i palcem Frances Flowers. - Przestrzegamy praw Kolonii. A tę tu przychwyciliśmy na wszeteczeństwie, na bezwstydnej rozpuście. W biały dzień. Nie ma znaczenia, że z mężem. Powiada bowiem apostoł Paweł do Tesaloniczan: wolą Bożą jest wasze uświęcenie, powstrzymywanie się od rozpusty.
- Pisze - twarz Dorothy Sutton nie drgnęła nawet - jednakowoż ten sam Paweł do Koryntian: nie unikajcie jedno drugiego. A mówi Księga Przysłów: przemiła to łania i wdzięczna kozica, jej piersią upajaj się zawsze, w miłości jej stale czuj rozkosz...
- Zamilcz, kobieto - zawarczał Maddox, a twarz zrobiła mu się wilcza. - Zaiste, nie masz nic gorszego nad wypaczanie słowa Bożego, czynione przez istoty bezrozumne. Iście trąci mi to herezją, niezbożnymi ideami antynomianów. Osobliwie Anny Hutchinson. Nie jest ci przypadkiem znajome to nazwisko, Anna Hutchinson? Hę? Bo coś ty mi też na taką patrzysz, której bzdura się bardziej mężem być niźli żoną, bardziej kaznodzieją niż tym, który ma słuchać, bardziej władzą niźli władzy podczynionym. Trzeba znać swoje miejsce!
- Absolutnie zgadzam się z wami, wielebny.
Maddox odczekał chwilę, by nie wyglądało, że za łatwo się poddaje, po czym zsiadł z siwka.
- Przyjmiemy twą gościnę, niewiasto.
- Odprowadzimy wasze wierzchowce do stajni. Zadbamy o nie.
- Tym zajmie się Indianin. Weź konie, Izmaelu.
- Izmaelu - powtórzyła poważnie Dorothy Sutton. - Jakże trafnie! Izmael, syn Hagar. Napisano: będzie to człowiek dziki jak onager, będzie on walczył przeciwko wszystkim i wszyscy przeciwko niemu; będzie on utrapieniem swych pobratymców.
- Izmael Sassamon - rzekł sucho Maddox - to dzikus ochrzczony. I obłaskawiony. Choć prawdą jest, że z poganina, jak z dzikiego zwierza, dzikość ze szczętem wykorzenić jest niemożnością, Izmael od dziecka, co rano i co wieczór, słucha w moim domu modlitwy, słów Pisma i psalmów, jak słuchała i jego rodzicielka. Nie musicie się go lękać.
- Wcale się nie lękamy. Zapraszam do środka, chrześcijańskim obyczajem. Do świetlicy. Gość w dom, Bóg w dom.
- Błogosławione imię Pana. Zaraz wejdziemy. Jeno się ochędożymy i opatrzymy juki.
Gdy tylko niewiasty skryły się wewnątrz budynku, pastor odwrócił się do reszty oddziału. Twarz, zauważył Jason, nadal miał wykrzywioną, złą, ale teraz przywodzącą na myśl lisa bardziej niż wilka. Konstabl Corwin też to dostrzegł.
- Podejrzewacie...
- Podejrzewam - uciął półgłosem Maddox. - Ci cudzoziemscy prostacy patrzą mi na zbiegów, po powrocie trzeba będzie dać znać do Hartford i Providence, posłać wieść do Albany nawet. Co do niewiast, to trącą mi sekciarstwem albo apostazją. Bezbożnymi antynomiańskimi ideami sekt bostońskich, tych Hutchinsonów i Dyerów różnych. Albo, co pewniej, są to odszczepieńczy kwakrzy, bo owi zwykli osiedlać się na odludziu. I o tym trzeba będzie po powrocie uwiadomić gubernatora. Ninie jednak co innego jest ważniejsze: wiedźma Hargraves. Nie wykluczam, że kłamią, że ją tu ukrywają. Trzeba tedy z głową. Sposobem. Posłuchajcie: wejdziemy, niby to z gościny korzystając, ale co i trochę niech który wychodzi i patrzy dobrze, do domów i stodół zagląda, na okienka baczy, czy z którego czarownica nie wyjrzy. Ty zaś, Izmaelu, konie zostaw w stajni, sam zaś całą osadę obejdź kołem, szukaj śladów, wiodących od sadyb do lasu, do stogów lub do inszego jakiego schowania. Gdy kto pościg widzi i skryć się chce, zwykle ucieka z osady do lasu.
- Wam - rzekł z niekłamanym podziwem Henry Corwin - konstablem być, nie pastorem.
- Gdyby zaś - ciągnął Maddox, nie komentując - która z tych niewiast, gdy tam będziemy, ze świetlicy wyszła, niechaj który zaraz za nią wyjdzie i baczy...
- Toć z miejsca połapią się - bąknął Abiram Thorpe.
- W tym rzecz, by się połapały i przelękły. Na złodzieju czapka gore. Wtedy może i wiedźma się spłoszy, a gdy spróbuje ucieczki, schwyta ją Izmael.
- Iście - powtórzył Corwin - marnujecie się jako duchowny.
- Izmaelu, do stajni. Pan Stoughton z chłopakiem niechaj zaś w pierwszej kolei po osadzie się pokręcą, popatrzą. Ale nie za długo, by pozoru nie dawać. Wnet wracajcie.
- Prędzej niż wnet - mruknął pod nosem cieśla. - Ze świetlicy jadłem pachnie, aż kiszki skręca. A tu masz, człeku, na przeszpiegi cię posyłają. Chodź, chłopcze.
Na środku wyjeżdżonej drogi bawiło się troje dzieci, trzy dziewczynki. Dwie usiłowały ustroić psa w czepek zawiązywany na tasiemki. Trzecia, którą była Verity Clarke, toczyła za pomocą patyka jakąś dziwną, składającą się z licznych kółek zabawkę. Zobaczyła ich, pomachała ręką. Adam Stoughton też pomachał, uśmiechając się krzywo i wymuszenie.
- Zaraza na tego Johna Maddoxa - mruknął. - Jak on to sobie przedstawuje to szpiegowanie? Że mamy tym babom do alków zaglądać, do komód? A może pod łóżka i do nocników?
- Mówił wielebny - przełknął ślinę Jason - by na okienka mieć uważanie. A tam, gdzie zielone okiennice, firanka się poruszyła... Widziałem...
- Obserwują nas.
Fakt, byli obserwowani, i to nie tylko skrycie, zza firanek, ale również w sposób tyleż jawny, co ostentacyjny. Dwie dziewczyny, z których z żadna nie mogła być starsza od Jasona, uważnie przyglądały się im zza płotu, wcale nie usiłując kryć się za rosnącymi tam malwami. Jedna z dziewczyn była czarniutka, druga jaśniutka. Obie były bardzo ładne. Jason poczuł, że się czerwieni. Odwrócił głowę. Po drugiej stronie drogi, na udekorowanej pękami ziół werandzie, siedziała na ławeczce młoda, ale dość korpulentna kobieta paląca fajkę. Ta też pomachała im ręką z wesołym uśmiechem. Ale tym razem cieśla nie pomachał w odpowiedzi.
- Dziwne baby - mruknął pod nosem - spotyka się po tych leśnych osadach.
- Panie Stoughton?
- Czego?
- Pastor mówił, że to anto... mianie...
- Antynomianie. Jak Anna Hutchinson. I Mary Dyer, którą powiesili w Bostonie w roku sześćdziesiątym. Obie głosiły, że przykazań bożych i praw wcale nie ma musu przestrzegać. Sporo miały zwolenników, bo niemało, jak sam pewnie miarkujesz, takich, którym wielce miła taka wolność, że niby wolno każdemu, co i jak kto chce.
- Mówił też wielebny - Jason obejrzał się przez ramię na wesołą kobietę z fajką - że mogą to być kwakrzy. Odstępcy. A jeżeli... Panie Stoughton, jeżeli...
- Jeżeli co?
- Jeżeli to czarownice? Same czarownice? Cała osada czarownic?
- Nie bądź głupi, chłopcze.
- Ci mężczyźni, jakby zauroczeni... Ten szkielet w lesie... Panie Stoughton? W Salem przecie...
- Nie bądź głupi, rzekłem. Chodź, wracamy. Nie zdzierżę, tak to jadło pachnie smakowicie.
Dwie młode dziewczyny zza płotu z malwami, ta czarniutka i ta jaśniutka, odprowadziły ich spojrzeniami. A oczy miały błyszczące, ogniste, natrętne. Bezczelne. Niebezpieczne. Jason Rivet odwrócił głowę. Ale czuł, jak ich wzrok podnosi mu włosy na karku.

Nadesłał:
Always Second

Poprzednia Strona

|31|

Następna Strona
Spis Treści